poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Wszędzie dobrze...

To już moi drodzy ostatni wpis na tym blogu. Wczoraj rano pożegnałam się z Kretą. W ostatniej chwili ograbiłam ją jeszcze z kilku badyli rosnących przy lotnisku (souveniry... ;-) i ruszyłam w drogę powrotną. Pomijając mały moment zawahania, gdy Pani przy odprawie radośnie stwierdziła, że nie ma mnie w systemie i nie lecę, to całość minęła całkiem spokojnie.

Żałuję, że nie przywiozłam do domu wyłącznie dobrych wspomnień, aczkolwiek mam nadzieję, że i z tego wyciągnę odpowiednie wnioski. Cieszę się, że choć przez chwilę mogłam się dzielić z Tobą tym, co udało mi się przeżyć, a przy okazji dziękuję Ci, że wytrzymałeś ze mną tak długo.

Poniżej zamieszczam trasy moich wycieczek, z zaznaczonymi punktami, w których naprawdę było warto spędzić czas, natomiast wszystkie wykonane przeze mnie zdjęcia można obejrzeć na: annaafek.dphoto.com

Tak więc już oficjalnie mogę 'on-crete.blogspot.com' uznać za zamknięty.

χαιρετισμούς!






sobota, 8 sierpnia 2009

Ta ostatnia... sobota...

Będąc w Rethymnonie trzeba koniecznie odwiedzić kilka miejsc... Bez wątpienia najokazalszym z nich jest Fortezza. Ta potężna budowla, o obwodzie prawie 1400m, uchodzi za największą twierdzę, jaką kiedykolwiek zbudowali Wenecjanie. Z jej murów rozciąga się wspaniały widok na miasto i wybrzeże. Jest tam również amfiteatr, w którym miałam okazję spędzić wspaniały wieczór Mantadina, pełen tańców, poezji i kreteńskich opowieści...

Przed wejściem do Fortezzy, w budynku dawnego więzienia, znajduje się Muzeum Archeologiczne. Zgromadzono w nim eksponaty pochodzące z różnych epok: od późnominojskiej aż do okresu grecko-rzymskiego. W pobliskim Porcie Weneckim, który kiedyś był przystanią dla okrętów Republiki Weneckiej, obecnie 'parkują' jachty i kutry rybackie. Niewielki basen portowy otaczają półkoliście kamieniczki z pięknymi fasadami. Praktycznie w każdej z nich jest tawerna, gdzie wystawione na zewnątrz stoliki zapraszają przechadzających się gości.

Na południe od Fortezzy i Portu Weneckiego rozciąga się przepiękna starówka, z dziesiątkami wąziutkich uliczek, zaprojektowanych tylko dla ruchu pieszych. Obecnie jedynymi pojazdami, które mogą się tam poruszać są rowery (nieliczne) i skutery. Rano jest tu dość spokojnie, ale gdy zostaną otwarte sklepy, to aż do wieczora panuje spory ruch. Życie starego miasta koncentruje się wokół fontanny Rimondi znajdującej się na północnym skraju placu Petichaki. Wędrując dalej na południe ulicą Antistaseos dociera się do granicy Starego Miasta. Na końcu ulicy znajduje się jedyny zachowany fragment weneckich murów miejskich - brama nazywana Porta Guora. To właśnie w tej okolicy mieszkam. Część miasta za tą bramą to współczesne centrum Rethymnonu. Niedaleko znajduje się targ z owocami, warzywami, rybami, mięsem, ziołami... Naprzeciw jest Ogród Miejski, zacieniony wysokimi palmami, gdzie można zobaczyć kozy Kri-Kri. W drugiej połowie lipca w parku odbywa się Festiwal Wina. Jaka szkoda, że właśnie rozpoczął się sierpień...

Rada? Uważaj na osły w centrum miasta. Potrafią szybko biegać.



piątek, 7 sierpnia 2009

Kreteńskie impresje

Nie da się podczas jednego wyjazdu na Kretę zobaczyć wszystkiego. Po prostu nie da. Zatem i ja podczas mojej wielkiej włóczęgi musiałam przyjąć pewne priorytety i przeznaczyć 'na Chanię' tylko jeden wypełniony atrakcjami po brzegi dzień. Wcześniej planowałam siadać i spisywać wszystkie moje doświadczenia każdego kolejnego wieczora, ale tak naprawdę nie ma na to czasu! Marzy się tylko, by odkrywać, zwiedzać i pochłaniać każdy fragment miast i wiosek spotkanych na swej drodze...

Chania uznawana jest przez wielu za najpiękniejsze miasto na wyspie, co skutkuje tłumem podróżnych i zapchanymi ulicami, a zatem zwiedzanie i podziwianie jest mocno utrudnione. Kto by więc łaził i przeciskał się przez te maleńkie uliczki, skoro można beztrosko spędzić czas, delektując się filiżanką kreteńskiej kawy... a potem spisać wszystkie spostrzeżenia na kawałku serwetki.

Po pierwsze, kawa na Krecie jest droga. Fantastyczne espresso w Tazza d'Oro w Rzymie kosztuje 80 eurocentów. Zwyczajne espresso w tawernie na kreteńskiej wsi kosztuje 2,5 euro, a na pewno nie jest to kraj kawy. Kawę zamawiałam w kilku Tawernach, ale greek coffee spróbowałam dopiero w kultowej tawernie Amphora.

Kawę po grecku przyrządza się jak kawę po turecku. Właściwie to jest to samo. I nic w tym dziwnego. Taka Kreta na przykład była najeżdżana przez Turków dziesiątki razy, okupowali wyspę kilkaset lat budując meczety i wycinając w pień miejscową ludność. Ale to raczej temat na innego bloga...

Wracając do kawy po grecku. Przyrządza się ją w specjalnym tygielku zwanym briki. Wlewa się do niego tyle filiżanek wody, ile chce się przyrządzić. Następnie wsypuje po łyżeczce kawy na filiżankę oraz tyle cukru, ile dusza zapragnie, miesza się na średnim ogniu, do momentu aż się rozpuści, a następnie doprowadza się ją do wrzenia. Kiedy pojawi się kożuch, odstawia się kawę na bok na minutę, a następnie rozlewa do filiżanek. Wersja dłuższa mówi: po zagotowaniu zestaw na minutę, potem znowu doprowadź do wrzenia, zestaw, mieszaj, znowu postaw i doprowadź do wrzenia, następnie ściągnij pianę i włóż do każdej filiżanki, po czym zamieszaj kawę i wlej do filiżanek.

Ufff. Trochę się trzeba narobić. Jakby tego było mało, są cztery rodzaje kawy po grecku, w zależności od zawartości cukru. Jest więc sketos - mocna kawa bez cukru, metrios - średnio mocna z jedną łyżeczką, następnie słodka glykis lyb wręcz ulepek czyli veri glykis, aż po glykis vrastos - słodką, gotowaną więcej niż jeden raz.

Nie wiem, którą opcję wybrali w tawernie, w której zamówiłam kawę, ale jedno jest pewne: nie była ona ani mocna, ani nie była słodka, a fusy były drobne i twarde niczym piasek. Mimo, że na co dzień raczej nie będę się delektowała tego typu kawą, w tamtym klimacie i tak przyrządzona, bardzo przypadła mi do gustu.

Polecam przyrządzanie kawy po grecku w domowym zaciszu. Największym atutem tej kawy - poza tym, że stawia na nogi - jest sam rytuał jej przyrządzania. A popijając tak przygotowany napój, rozsiądźcie się wygodnie w fotelu i powtarzajcie sobie - jak Kreteńczycy - Siga, siga!



czwartek, 6 sierpnia 2009

Gdy się tęskni

Z Podręcznika Małego Pocztowca

Pocztówka to kawałek papieru, który z jednej strony przedstawia jakiś temat, a z drugiej pozwala zawrzeć pisemny komunikat. Ów kawałek papieru służy do przesyłania go innej osobie.

Papier
Podstawowy składnik pocztówki. Gramatura papieru wykorzystywana do produkcji widokówek jest bardzo różna. Najczęściej można ją określić mianem ''kartonika'' i te sformułowanie chyba jest najtrafniejsze. Owe kartoniki maja różną elastyczność, lecz produkowane w Polsce są w większości przypadków dość sztywne. Sztywność pozwala zwiększyć trwałość widokówki i zapobiega jej pogięciu podczas transportu od adresata do nadawcy.

Przód
W przypadku widokówek, na tej stronie umieszczane są zdjęcia danego miejsca lub mapa. Ilość zdjęć bywa bardzo różna, zwykle waha się od jednego do pięciu. Zdjęcia mogą znajdować się w układzie poziomym lub pionowym.

Dla kolekcjonera pocztówek treść tejże strony określa atrakcyjność danego egzemplarza. Ze względu na treść, widokówki dzielą się na kilka kategorii.

Tył
Lewa część przeznaczona jest na wiadomość pisemną, którą chcemy przekazać adresatowi. Po prawej stronie powinno znajdować się miejsce na wpisanie adresu odbiorcy, a w prawym górnym rogu na znaczek pocztowy (Zwykle w formie kwadratu lub prostokąta. Czasem wydawca umieszcza tam element graficzny: herb, znaczek firmowy, reklamę).

Źródło: http://www.polskie-pocztowki.com/artykuly1.htm

W chwilach trudnych lub też szczęśliwych często myśli się o tych, których zostawiliśmy w domu. Chcielibyśmy wtedy przekazać im, co czujemy, jak się mamy, co zobaczyliśmy albo (jak większość) jaką mamy pogodę, podkreślając tym samym, że 'u nas na pewno słońce świeci mocniej' albo 'u nas słońce świeci w ogóle'...

Mimo iż współcześnie coraz częściej odchodzi się od tej tradycji, ja jednak do Was apeluję - kochani, wysyłajmy pocztówki! W dobie komórek, laptopów, iPhonów, iPodów, aparatów cyfrowych, kiedy można dzielić się widokami lub informacją zaledwie w przeciągu paru sekund, jakże miło jest jednego dnia otworzyć swą skrzynkę listową i znaleźć tam dowód na to, że ktoś o nas pamiętał. Że ktoś zadał sobie trud wybrania odpowiedniego widoku na pocztówce. Że ktoś spędził czas nad ułożeniem wyjątkowych i unikalnych pozdrowień, które są dłuższe niż dwie linijki, gdzie już w drugiej znajduje się podpis nadawcy. Że ktoś własnoręcznie wypisał je na odwrocie i mimo wcześniejszych kilkunastu znaczków, poślinił i przykleił jeszcze ten jeden.

Specjalnie dla Ciebie.

Także i Ty odwdzięcz się i czasem poślij małą pocztówkę do bliskiej Ci osoby. To też sprawia dużo przyjemności.


Zgadnij więc, która trafi do Ciebie?


Wszystkie pocztówki można kierować na adres... :P

środa, 5 sierpnia 2009

'Bo na wakacje - każdy wie - nad morze jedzie się'

Dzisiejszy post rozpoczęłam od słów kultowej piosenki Majki Jeżowskiej - 'Na plaży'. Bo jak przystało na zwyczajnego obywatela, ja również wybrałam się na wakacje nad morze. A jak!

Mieszkanie w hostelu okazało się trafieniem w samą dziesiątkę! Dzielenie pokoju z szesnastką ludzi o odmiennych narodowościach oraz innych tradycjach okazało się nie tyle co trudne, ale wymagające. Przede wszystkim wymagające tolerancji i zrozumienia, a dzięki temu pozwalające uczyć się wiele od pozostałych. Już pierwszego wieczoru wiadomo, z kim nadaje się 'na tych samych falach'. Moimi ludźmi okazali się Kanadyjczyk Sean, Anglik Graham i dwie Australijki - Martha i Sarah. Podobne poczucie humoru, podobne, bo niecodzienne powody pobytu na wyspie, podobne charaktery. To właśnie w ten sposób już pierwszego wieczoru zaplanowaliśmy szaloną 'podróż przed siebie', rozpoczynającą się już następnego ranka...

Dwu-i-pół-dniowa trasa autostopem objęła takie nadmorskie wioski jak: Plakias, Frangokastello, Paleochorę, Sougię, Falasarnę i Balos, z czego nocleg przypadł na różowe piaski plaż w Elafonisi na południowo - zachodnim krańcu wyspy.

Pierwszy etap podróży odbyliśmy wraz z kierownikiem hostelu wynajętym przez niego jeep'em, który okazało się zupełnie 'przypadkiem' (czyt. po długich namowach) jechał w tym samym kierunku, więc postanowił nas zabrać. Tym sposobem trafiliśmy do Plakias. Tam cała przygoda zaczęła się na dobre. Na parkingu poznaliśmy osobliwego, wiekowego Greka, imieniem Jorgos, który również przypadkiem zdecydował się pojechać swoim mini-busem na zachód, zabierając ze sobą grupę przygodnych turystów. Osobiście - nie wiem, czy widząc grupę ludzi wyglądających jak my odważyłabym się zabrać ich do swojego auta, więc tym większy podziw dla naszego bohatera-wybawcy.

W czasie drogi ów Grek otrzymał tajemniczy telefon od swego przyjaciela, który to zapraszał go na lunch do swojego domu, gdyż ten właśnie wrócił z morza i przywlókł ze sobą całe sieci pełne ryb i ośmiornic. Cóż mógł zatem biedny Grek począć, jak tylko przedstawić przyjacielowi sytuację (a ta wiemy jaka była - 5 obcych, wygłodniałych ludzi żądnych przygód siedzących z nim w jednym aucie, gotowych przystawić mu spluwę do skroni, gdyby ten postanowił wysadzić ich na bezdrożu), a reakcja była natychmiastowa - bierz ich ze sobą! Szczerze przyznam, że ośmiornicy jeszcze nigdy nie miałam okazji kosztować, więc nie mam porównania, ale muszę to napisać - była to najlepsza ośmiornica jaką kiedykolwiek jadłam! Niebo w gębie...

Stamtąd ruszyliśmy w dalszą drogę do Elafonisi, zwiedzając przy okazji Wenecką Twierdzę we Frangokastello, by tam spędzić najlepszą noc na Krecie, śpiąc pod gwiazdami na ciepłym piasku w odcieniu bladego różu. Nie da się tego opisać słowami, ale lekko łaskoczące skórę na policzkach i tym samym delikatnie budzące ze snu promienie chwilę temu wzeszłego słońca to jest moment, który każdy musi przeżyć choć raz... Nawet jeśli wydarza się to parę minut po 5 rano...




Naszym ostatnim przystankiem była uważana przez niektórych za ósmy cud świata przepiękna zatoka Balos, z której rozciąga się widok na wspaniałą, otoczoną błękitną laguną wyspę Gramvousa. Majestatyczne góry oraz niesamowicie krystaliczna woda robią piorunujące wrażenie. Miejsce to nazywane jest również 'europejskimi Karaibami'. Można tam dotrzeć bezpośrednio promem z miejscowości Kastelli Kissamou lub też samochodem, a potem piechotą. Oczywiście nie bylibyśmy prawdziwymi turystami, gdybyśmy wybrali pierwszą opcję, więc nie wspomnę nawet, ile piasku wysypałam z mych butów, gdy wreszcie wylądowaliśmy na plaży mocno zmęczeni... Aczkolwiek widok - bezcenny.




Przy okazji proszę o wybaczenie, gdyż ze względu na późne przybycie do hostelu poprzedniego wieczora i brak czasu na doładowanie baterii aparatu nie byłam w stanie wykonać własnych zdjęć, dlatego załączam zdjęcia nie mojego autorstwa.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Wielka ucieczka!

No i nadszedł ten dzień, a tego dnia tylko jeden moment, mała myśl, krótka chwila i już nie było odwrotu. Odeszłam. Rzuciłam moją ciepłą posadkę, spakowałam walizę i po prostu wyszłam przez bramę, którą jeszcze nie tak dawno wjeżdżałam dagmarowym autem pełna entuzjazmu i radości. Do dziś udało mi się już zapomnieć, jak to jest myśleć pozytywnie.

Ruszyłam ostatni raz w górę Análipsis do przystanku, ani razu nie oglądając się za siebie. Wsiadłam w pierwszy lepszy, jaki jechał i dotarłam do stolicy chwilę po 19:00. Tam niestety okazało się, że mój autobus właśnie odjechał, a kolejny będzie dopiero za godzinę. Włączyłam komputer, by odnaleźć numer do schroniska w starym mailu i uprzedzić, że na miejsce dotrę po zamknięciu recepcji, aż tu ze zdumieniem odkryłam bezprzewodowy internet w każdym z autobusów, który znajdował się na dworcu. Wyobrażasz sobie? Pisałam już o tym, jakie nowoczesne są tutejsze pks-y, aczkolwiek to?! To przerosło moje (i nie tylko moje) najśmielsze oczekiwania!

Z pomocą dobrego przyjaciela znalazłam świetny hostel w samym sercu Rethymnonu, przez który każdego dnia przewijają się setki ludzi z różnych zakątków świata, a każdy z nich posiada własną 'kreteńską opowieść'. Hostel znajduje się w jednej z tych malutkich, wąskich, brukowanych uliczek, zarośniętych zwisającymi z dachu kwiatami i otoczonych starymi kamienicami, gdzie sąsiedzi zaglądają sobie przez okna, a wszystko, czego potrzebujesz jest 'just around the corner'. Są tu sypialnie z klimatyzacją (czyt. łóżka na dachu) oraz osobliwe prysznice, których sufit pokryty jest kubistycznymi malunkami. Recepcja, która powinna być czynna tylko przez kilka godzin w ciągu dnia, z czego 4 rano, 4 wieczorem, tak naprawdę czynna jest cały czas, bo kierownikowi po prostu nie chce się nigdzie wychodzić. To wcale nie oznacza, że on cały czas pracuje, o nie. Przez większość czasu leży na krześle i drzemie, ale gdy trzeba, staje na wysokości zadania.

W hostelu obowiązują proste reguły:

'Please!
Tidy up after eating.
Clean the table and use the bin
(as your mother told you)

Alcohol bought outside the hostel
must be drunk outside the hostel
- support the hostel bar

Silence in this area after 23.00
Keep the neighbours happy!
...And keep the boss happy!'


Z samego rana możesz liczyć na słodkie tosty, omlet, frappe czy też naleśniki z czekoladą, które kierownik zrobi dla Ciebie osobiście, a do tego koszt całego śniadania dla 5 osób nie przekroczy 6€. W lodowce zawsze stoi zimne piwo, dla abstynentów też coś się znajdzie. Wieczorami na tarasie zbiera się śmietanka, a rozmowy trwają do świtu. Człowiek potem dochodzi do wniosków, że mimo iż odwiedził już kilkanaście krajów, to i tak nadal nic nie wie i głupi rośnie... Ehh, ile jeszcze trzeba by zobaczyć! Takim nocom w hostelach nie ma końca...

Pozostaje więc tylko życzyć przyjemnego pobytu! :)



piątek, 31 lipca 2009

Heraklion vol. 2 - fotorelacja



















The best 'Repo - day' ever!


wtorek, 28 lipca 2009

O tym, jak jednemu Panu spadły majtki.

Ja generalnie nie lubię leżeć na plaży. Wręcz nie znoszę. Leżenie na plaży jest nudne i monotonne (o ile nicnierobienie może być monotonne...). Można je sobie oczywiście urozmaicić wszelkimi krzyżówkami, łamigłówkami, książką, iPodem czy też rozmową, ale nadal będzie to i tak jedna z najbardziej nudnych czynności na świecie.

Chyba że... spotyka się tam ciekawych ludzi.

Niedziela jest jedynym dniem, kiedy to na plaży pojawiają się tłumy Greków. Większość z nich ma wtedy 'repo', więc pakują się całymi rodzinami do aut i pędzą do najbliższego kurortu, by tam wygrzewając na słońcu swe ogromne, zasłaniające stopy brzuchy i sącząc piwo z 1,5 litrowych kufli, odpocząć choć chwilę od upierdliwych, wszędobylskich turystów. Ale jak już się Grecy wybierają na plażę, to robią to w 100% profesjonalnie. Często patrzę z podziwem na ojców, którzy obładowani krzesełkami plażowymi, parasolami, leżakami, pontonami, z lodówką turystyczną w jednej, a telewizorem w drugiej ręce, prawie zakopując się w gorącym piasku jeszcze potrafią się uśmiechać i cieszyć dniem wolnym.

Oczywiście honorowe miejsce na największym leżaku, dokładnie pod największym parasolem zajmuje głowa rodziny, czyli babcia, która ubrana cała na czarno, opasana wielką chustą, z rękoma założonymi na piersiach i groźną miną buldoga obserwuje okolicę, intensywnie kalkulując w głowie, ile jeszcze czasu będzie musiała tu siedzieć. Oczywiście nawet nie próbuje ukryć swego niezadowolenia, mrucząc cały czas pod nosem 'As to thialo, vlaca' i coraz bardziej odwracając się plecami do pozostałych.

Grecy na plażę zabierają chyba wszystkie swoje zapasy, bo ich koce piknikowe mimo ogromnego rozmiaru, mogą ledwo-ledwo pomieścić wszystkie te w pocie czoła przytargane ze sobą półmiski, talerze, salaterki... Spokojnie mogliby wyżywić tym pół wojska, ale sami też świetnie dają sobie z tym radę.

Jak już Grecy się na tę plażę wybiorą, to siedzą tam aż do zachodu słońca. Wtedy z bardzo zawiedzionymi minami z powrotem pakują się do swych aut i mkną do domu, gdzie wreszcie mogą spokojnie się wyspać przed kolejnym intensywnym, pełnym turystów tygodniem.

Obserwowanie właśnie takich rodzin, jak te, jest jedyną rzeczą, którą tak naprawdę lubię w leżeniu na plaży. Oni sami w sobie dostarczają tyle rozrywki, że wszystkie te krzyżówki, łamigłówki, książki, iPody czy też rozmowy okazują się zupełnie zbędne...


P.S. Ah no tak! Zapomniałabym. Faktycznie jednemu panu spadły majtki :) Ale tak to już jest, gdy skacze się na wysokie fale i zapomni się odpowiednio zabezpieczyć kąpielówki przed zsunięciem...

niedziela, 26 lipca 2009

Od Anki zimne poranki

Zgodnie z tym starym polskim porzekadłem od 26 lipca powinniśmy spodziewać się zauważalnego spadku temperatury w godzinach porannych. Jednakże, iż jest to jak napisałam polskie porzekadło, na Krecie oczywiście nie zmienia się nic.

Codziennie w drodze do pracy (jakieś 1,5 minuty piechotą) sprawdzam wysokość słupka rtęci na wiszącym przy basenie termometrze i jeszcze nigdy (nawet krótko po 6 rano) nie wskazywał temperatury niższej niż 25 stopni. Jednakże dzisiejszy poranny odczyt zwiastował niestety najgorętszy do tej pory dzień – 45 stopni w cieniu. Do tego bezwietrzny. Przebywanie w samo południe w pełni nasłonecznionej, ale nieklimatyzowanej restauracji było istną masakrą, a co dopiero praca w takich warunkach. Na zmianę stawaliśmy pod nawiewem, by choć na chwilę odpocząć i móc pooddychać lżejszym powietrzem.

O jak w taki upał się nic nie chce…
W taki upał najchętniej leżałoby się w wannie z zimną wodą albo jadło bezkarnie lody cały dzień, jeden za drugim, jeden za drugim.
W taki upał wszystko lepi się do mokrego ciała, a ułożone rano włosy znów zmieniają się w odstające-w-każdym-możliwym-kierunku strąki.
W taki upał błaga się Manoliego prawie na kolanach, by pozwolił choć na moment wejść do chłodni.
W taki upał nie potrzeba włączać podgrzewaczy w bufecie, bo jedzenie wcale nie stygnie.
W taki upał wszystkie kończyny odmawiają współpracy i talerze, kieliszki, karafki lecą z rąk.
W taki upał nawet klimatyzacja się buntuje i zaczyna kapać na gości w środku obiadu.
W taki upał rozwiązywanie sudoku w ogóle nie sprawia przyjemności.
W taki upał nawet lokalne koty wchodzą dobrowolnie do morza, by się ochłodzić.

Nawet teraz, gdy już powoli zbliża się zachód słońca, a ja siedzę na wygodnym barowym stołku w mej ulubionej tawernie, popijając zwyczajowy sok z pomarańczy w niezwyczajnym, bo imieninowym przybraniu, nadal czuję, jakby klawisze miały mi się zaraz pod palcami rozpłynąć. Dlatego kończę na dziś, bo w taki upał…

wtorek, 21 lipca 2009

Athina

To właśnie tej wspaniałej greckiej bogini zawdzięczam... dostęp do Internetu! Nie, to nie ona mi go załatwiła, ale to jej imieniem nazwano jedyną Tavernę w tej małej mieścinie, która pozwala mi się łączyć ze światem cywilizowanym.

Do Athiny muszę dyrdać blisko 20 minut, ale już pierwszy łyk soku ze świeżych pomarańczy rekompensuje wszystkie wysiłki i zmęczenie. Mieści się ona prawie w samym centrum Analipsis (o ile mały skwer można nazwać centrum…), zaraz przy samej plaży, także pisząc ten tekst mogę jednocześnie delektować się pięknym zachodem słońca. Mniej więcej co pół godziny pod jej oknami przejeżdża turystyczna ciuchcia na kółkach zabierająca do pobliskiego Hersonissos znużonych chodzeniem turystów. Nie wiem, czy jest to aż tak wielka atrakcja, szczególnie, że cała podróż trwa 1 godzinę i 15 minut, kosztuje 10€, wieje, że mało łba nie urwie, a pociąg jedzie wolniej, niż ja idę, gdy do tego można dorzucić jedyne 2€ więcej za taksówkę i dostać się tam w około 7 minut, ale chętnych nie brakuje. Widać rzeczywiście na wszystkim można zrobić „dobry interes”.

W Tavernie pracują 3 osoby (znaczy zapewne jest ich więcej, ale są to tak zwane osoby – widmo, które pracują za zamkniętymi kuchennymi drzwiami). Gdy do pracy idę na 15:00, to rano spotykam właścicielkę. Bardzo ładną, już starszawą Greczynkę, o bujnych kruczoczarnych lokach, która mówiąc prawie krzyczy i zna wszystkich w okolicy. Wieczorami za barem pojawia się tajemniczy Grek, który włosy wiąże w kucyk i zaskakująco dobrze mówi po angielsku, a do tego podaje świetną kawę frappe z lodami waniliowymi. Tajemniczemu barmanowi pomaga przesympatyczna serbska kelnerka, która zawsze pyta, jak się mam, czy czegoś nie potrzebuję i nigdy nie chce przyjąć napiwku, mówiąc „I tak już bez tego masz wystarczająco ciężko, ale bardzo dziękuję za docenienie mojej pracy”. Jakie to smutne :P

W Menu znajdziemy oczywiście wiele lokalnych, kreteńskich dań oraz greckie przysmaki, ale oczywiście tak, jak w większości restauracji, jest tu także coś dla zagubionych Amerykanów – w skrócie „Fish and chips”, czyli tzw. śmieciowe żarcie (wybaczcie stereotypy). Na głowę jednak wszystko biją desery, koktajle mleczne, sorbety i soki ze świeżych owoców serwowane w taki sposób, o jakim zawsze nam się śniło! Buchające ogniem lody, opalemkowane i oparasolkowane soki oraz sorbety z różnobarwnym szlaczkiem biegnącym pionowo przez całą szklankę o wymyślnych kształtach. Mniam!

Gdyby nie to miejsce, to wiele wieczorów spędziłabym samotnie, siedząc w moim bezokiennym podziemnym schronie, patrząc się w biały sufit albo nie daj boże sprzątając łazienkę, a tym sposobem mam okazję porozmawiać z... kimkolwiek i zostawić tu ślad po sobie, byś wiedział, że żyję :)

(Wybacz brak zdjęcia, aczkolwiek tym razem zapomniałam kabla :P Będzie update.)

Edit: Obiecany jakiś czas temu update :)
Wybacz jakość.




sobota, 18 lipca 2009

Syndrom kreta.

Po 18. dniach siedzenia na wyspie dopadł mnie syndrom kreta. Co to? To zmęczenie ludźmi, jedzeniem, otoczeniem, morzem, hotelem, wioską, piaskiem, słońcem... Gdybym mogła (przysięgam!), to własnymi rękoma zgniotłabym CD, które codziennie przez 8 godzin mojego pracowniczego życia odgrywa te same 9 utworów o greckim, pogrzebowym brzmieniu. I niech mi tu ktoś czasem nie pisze, że nawet przepada za tymi melodiami, bo nie ręczę!

Wiesz, jak wspaniale jest budzić się co rano i patrzeć przez okno na wzburzone morze oraz fale z hukiem uderzające o przybrzeżne skały?

Ja też nie.

I nie dlatego, że mieszkam daleko od morza (do plaży mam jakieś 100m. Biegiem 50m.), tylko dlatego, że... nie mam okna.

Wszystko mnie denerwuje. Nawet to, że tak naprawdę nie mam o czym pisać.

Patrzę w mój grafik i wolnego nie widzę (na razie. bo do tej pory zostałam hojnie obdarzona aż 4 dniami!), więc nie zanosi się na jakieś wojaże w najbliższym czasie, chociaż kto wie... Może kiedyś wybiorę się przed pracą na zwiedzanie "okolicy". Jak tak patrzę na mapę to zostało jeszcze może z jedno miasteczko w promieniu kilku godzin, które warto by zobaczyć, a na które nie potrzeba całego dnia.

I niestety, post tym razem bez zdjęcia. Aparat leży wepchnięty gdzieś w kąt, bo nawet fotografowanie nie sprawia już takiej przyjemności :(

P.S. Do upierdliwych i dokuczliwych - tak, wiem, tekst nie jest wypasiony :P

piątek, 10 lipca 2009

Miasto tysiąca schodów.

Po dzisiejszym dniu doszliśmy do wspólnego wniosku - następnym (nieprędkim) razem przewodnik przeczytamy ZANIM wyruszymy na wycieczkę :)

'Agios Nikolaos - miasto posiadające nieskończoną liczbę schodów i stromych ulic...'. Taaaa, nie ma to jak powspinać się trochę w 37 stopniowym upale, gdy słońce grzeje, jak jedna z tych specjalnych leczniczych lamp. Darmowe solarium + poparzenia gratis.



Agios Nikolaos to miejsce pełne kontrastów. Z jednej strony należy do największych centrów turystycznych na Krecie, ale z drugiej w dalszym ciągu można tu spotkać wieśniaków przechadzających się z osłami czy też kobiety przygotowujące dawne, kreteńskie dania. Można tam też spotkać takie twory, jak na przykład ten...


Nie wierzysz, że jest tam zawsze pod górkę?












czwartek, 9 lipca 2009

21 359 kroków po stolicy.

Mniej więcej o 14:00 postanowiliśmy wracać - wszak jeszcze trzeba było 'zleźć' stolicę! Znów stwierdziliśmy, że transport publiczny na Krecie nie jest taki zły, o ile nie nastawiasz się na punktualność. Do Centrum dotarliśmy kilka minut po 15... :)

Oczywiście (bo jakże by inaczej!) wszystko, co nas interesowało, było zamknięte, z różnych powodów. Po mieście poruszaliśmy się ogólnie na tzw. "czuja", bo żadnemu z nas nie chciało się trzymać mapy w ręku i przyznam, że ten sposób okazał się najlepszym. Znaleźliśmy wiele ciekawych miejsc, do których założę się, niewielu turystów dotarło. Na niektóre zabytki nie starczyło nam już zwyczajnie sił, więc naszą wyprawą skończyliśmy w jakiejś kawiarence niedaleko dworca autobusowego, chłodząc się zimnym, greckim piwem.


Fontanna Morosiniego


Aghios Minas


Aghios Minas z innej strony :P
A do tego ze mną gratis


Aghios Titos





środa, 8 lipca 2009

Duże pitosy.

Kto by pomyślał, że za jedyne 2,30€ można dojechać do stolicy? My też nie. (Kocham prawie-studenckie życie! :P )

Po urzędowej wycieczce byliśmy z Mateuszem tak zamurowani, że musieliśmy to jakoś odreagować. Dosłownie w 5 sekund podjęliśmy decyzję – jedźmy do Iraklionu! W końcu, co innego można robić, jak nie zwiedzać, skoro już cudem dostało się dzień wolny? ‘We were wondering if it was a problem for you to drop us at a Bus Stop, where we could catch a bus to Iraklion?’ – zapytałam nieśmiało mojego managera. Byliśmy przekonani, że tak, jak zwykle nie zgodzi się, więc wyobraź sobie nasze zdziwienie, gdy odrzekł ‘OK’!

Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie zdziwienie nas ogarnęło, gdy zamiast zdezelowanego, starego, wysłużonego PKS-a, na przystanek podjechał nowoczesnej klasy autokar rejsowy, w pełni klimatyzowany, z toaletą i dvd na pokładzie! :O Byliśmy w tak ciężkim szoku, że aż jeden ominęliśmy i jak debile czekaliśmy 30 minut na kolejny...



Do stolicy dotarliśmy 32 minuty później i od razu znaleźliśmy autobus do Knossos (wreszcie swojski PKS!) Niecałe 25 minut zajęła nam droga z centrum aż pod same ruiny, a potem spędziliśmy wspaniałe dwie godziny snując się po otwartej przestrzeni w 36 stopniowym upale.










Okolice Knossos są bardzo malownicze; wioski położone są na łagodnych pagórkach i pokryte zielenią o zeschłym odcieniu. Zieleń to przede wszystkim plantacje winorośli, sady drzew brzoskwiniowych i kiwi, plantacje tytoniu, pomidory, ogórki, fasola... Dziełem przypadku trafiliśmy do greckiego baru na obiad. Był to zwykły bar, gdzie główną klientelę stanowili faceci w roboczych ubraniach, a my byliśmy dla nich ciekawą atrakcją - byliśmy obserwowani, pozdrawiani, zaczepiani, zagadywani... Nigdy wcześniej w Grecji nie jadłam tak doskonałego obiadu! (Być może dlatego, że nie musiałam chować go w kuchni i czekać 2 godziny na zjedzenie?) Naprawdę, żadna z wcześniejszych restauracji nie umywała się do naszego przypadkowego baru! Najgorsze jest to, że jeśli chciałabym kiedykolwiek jeszcze raz dotrzeć do tego baru... to byłby klops... bo trafiliśmy tam gubiąc się po drodze - a czy można zgubić się ponownie?

Poniższe zdjęcie zamieszczam na specjalne życzenie blogoczytaczy :)